Quantcast
Channel: Kuchnia Pysznościowa- blog kulinarny
Viewing all 667 articles
Browse latest View live

309. Bociany, pierogi z ziemniakami z Lubelszczyzny

$
0
0

Wiosna coraz bliżej (na szczęście-wiecie jak trudno założyć buty zimowe jak ma się wielki brzuch), więc i bociany się pojawiły. Bociany to nic innego tylko pierogi z farszem ze startych i podsmażonych z cebulką ziemniaków, danie regionalne z Lubelszczyzny. Danie proste, nieskomplikowane, sycące, do przygotowania z produktów dostępnych bez trudu na przednówku. Dodatkową i niewątpliwą zaletą tego dania jest wywołanie u taty Lesia rozrzewnienia i tęsknego pomruku pod wąsem "moja mamusia mi takie robiła". Faktycznie, też kilka razy miałam okazję jeść takie pierogi u babci, babcia jak łatwo się domyśleć właśnie z Lubelszczyzny pochodzi. Ponieważ wszelkie kluchy, pierogi inne dania mączne lubię bardzo to bociany włączę do swojego kuchennego repertuaru....albo będę jeździła na nie do mamy lub babci :)
Wizualnie może nie powalają na kolana, ale za to jakie te bociany są dobre.

BOCIANY, PIEROGI Z ZIEMNIAKAMI 
CIASTO:
-ok. 0,5kg mąki pszennej
-1 jajko
-ok. szklanka wody
-duża szczypta soli
FARSZ:
-ok. 1kg ziemniaków
-2 duże cebule
-sól, pieprz, masło
-ewentualnie boczek albo skwarki jak ktoś bardzo lubi

1. Z podanych składników zagnieść elastyczne ciasto jak na pierogi. Ewentualnie dodać trochę więcej mąki lub wody. 

2. Ziemniaki obrać i zetrzeć na drobnej tarce. Cebulę obrać, drobno posiekać i zeszklić ją na odrobinie masła. Dodać do cebuli starte ziemniaki, dosyć hojną ręką dodać sól i pieprz. Smażyć przez chwilę, żeby woda z ziemniaków trochę odparowała i powstała jednolita masa. 

3. Można lepić jak zwyczajne pierogi z falbanką, ale można też zrobić w sposób tradycyjny-bociani. Ciasto rozwałkować na grubość ok. 0,5 cm, na długi i w miarę wąski pasek. Posmarować ciasto smażonymi ziemniakami i zwinąć jak roladę, a następnie pokroić po skosie w ok. 2 cm kawałki (coś podobnego jak kopytka tylko że z nadzieniem i trochę większe). Gotować we wrzącej i bardzo osolonej wodzie, przez ok. 5 minut po wypłynięciu na powierzchnię wody. 

4. Podawać proponuję z podsmażoną cebulką, posiekaną natką pietruszki i kubkiem kwaśnej śmietany lub kefiru.

SMACZNEGO!



310. Zapiekana kasza pęczak z owocami i twarogiem na zdrowe śniadanie

$
0
0
Jakoś tak mam, że słodkie śniadania u mnie się pojawiają dosyć często...ewentualnie słodkie drugie śniadania. Często coś tam zapiekam, najczęściej z owocami. Czasem to kasza manna mi się w piekarniku ustawi, czasem owsianka, czasem po prostu jabłka przysypane płatkami owsianymi. Wszystko to można potraktować jako deser odchudzony (w końcu sezon wakacyjno-kostiumowy już niedługo zaraz zacznie się szał odchudzania), można potraktować jako pożywne śniadanie. Dlatego że zazwyczaj te słodkie zapiekanki są nie tylko zdrowe, ale też sycące bardzo. Dla osoby, której od kilku miesięcy prawie nie opuszcza uczucie głodu to ważne. Ważne też jest, żeby "żołądeczek dobrze pracował", bo Niedźwiadek w brzuchu się tak rozpycha że łatwo z tą dobrą pracą układu trawiennego wcale nie jest. Właśnie dlatego ostatnio chyba właśnie kasze lądują najczęściej u mnie na talerzu. Lubiłam je i wcześniej, ale teraz to już istny szał-ciał. Kaszę pęczak do tej pory traktowałam jako dodatek do wytrawnych dań lub sałatek. Tym razem powstała kasza pęczak zapiekana z owocami (głównie z truskawkami) i twarogiem. I zdrowe to i dobre i sycące i w ogóle takie odpowiednie dla matki polki ciężarowej.

ZAPIEKANA KASZA PĘCZAK Z OWOCAMI I TWAROGIEM:
(proporcje przewidziane są na 4 całkiem spore kokilki albo jedno niewielkie naczynie do zapiekania)
-pół szklanki kaszy pęczak
-opakowanie białego sera półtłustego (ok. 200g)
-2 jajka
-ok. pół szklanki jogurtu naturalnego
-garść ulubionych owoców (u nas to były truskawki i jeżyny-póki co mrożone ale czekam na sezon)
-2-3 łyżki miodu
-duża szczypta cynamonu, mała szczypta soli

1. Kaszę pęczak ugotować na sypko z odrobiną soli i dużą ilością cynamonu. Ten etap można wykonać wieczorem, żeby zaoszczędzić czas rano.

2. Twaróg rozdrobnić widelcem i wymieszać go z miodem i kaszą. Dodać owoce i delikatnie całość wymieszać. Jajka roztrzepać i wymieszać je z jogurtem. 

3. Mieszankę z kaszy i owoców przełożyć do kokilek albo naczynia do zapiekania. Całość zalać jajkiem z jogurtem. Kokilki wstawić do piekarnika rozgrzanego do 180st, na około pół godziny, aż wierzch się zetnie i lekko zarumieni. Najlepsze jest podane na gorąco, ale jeśli coś zostanie można później lekko podgrzać w piekarniku i zjeść na deser po obiedzie.

SMACZNEGO!

Bardzo subiektywna lista najlepszych filmów o jedzeniu

$
0
0
Źródło:http://wnas.pl/artykuly/835-premiera-dvd-hardcorowy-mis-ted-wymyka-sie-wszelkim-normom

Tak się miło złożyło, że mój luby Miśkosław i ja lubimy filmy wszelakie. U mnie zaczęła się taka sympatia od pracy w kinie i oglądania w dużej ilości filmowych nowości oraz czytaniu namiętnie recenzji (hasłem przewodnim w mojej pracy było "żyjemy filmami"). Miśko za to po prostu tak ma, że woli dobry film od książki. 
O naszym lekkim zboczeniu na tym punkcie może świadczyć fakt, że na etapie przeprowadzki do nowego mieszkania, najpierw zaczęliśmy rozmawiać o konieczności zakupu projektora i urządzeniu własnego kina, a dopiero potem o czymś tak prozaicznym i błahym jak nasze łóżko :) Bo do zwykłego kina chodzimy jak na mój gust zdecydowanie za rzadko, a do własnego salonu łatwiej nam będzie dotrzeć.
Ponieważ to blog (przeważnie) kulinarny to na pierwszy ogień pójdzie lista moich ulubionych filmów kulinarnych. Ja wiem, że jest mnóstwo innych, że te nie są do końca klasycznymi wyborami, że może nie wszystkich zachwyciły, ale...mi się podobały. I to nawet bardzo się podobały.


5. KUCHARZE HISTORII-Péter Kerekes
Źródło: http://www.filmweb.pl/film/Kucharze+historii-2009-510116
Film o największych konfliktach XX wieku opowiedziany...od strony kuchni, przez kucharzy wojskowych. Takich historii raczej nie można spotkać w podręcznikach, a szkoda. Jak mówi  jedna z bohaterek filmu: Dobrze najedzeni żołnierze wysadzają innych w powietrze o wiele lepiej niż zwykle. Najciekawszym fragmentem dla mnie był opis konfliktu na Bałkanach, przy wojnie francusko-algierskiej zrobiło mi się trochę słabo.
Być może mam słabość do tego filmu, bo na przekór reszcie rodziny nie pasjonuję się historią. Sam pomysł na film na tyle mnie zaciekawił, że coś tam jednak dodatkowo poczytałam, więc poza ciekawostkami kulinarnymi to jeszcze ma walory historyczne.
 

4. NIEBO W GĘBIE-Christian Vincent
źródło:http://www.filmweb.pl/film/Niebo+w+g%C4%99bie-2012-654388
Prawdziwa historia Hortense Laborie, mistrzyni kuchni, która zostaje osobistą kucharką prezydenta. Opowiadana w momencie kiedy Hortense jest już kucharką w stacji arktycznej i gotuje dla zgrai mężczyzn.
Sympatyczny film. Ciśnie mi się na usta określenie elegancki. Bo główna bohaterka jest taka właśnie elegancka i na wskroś francuska. Wyśmienicie gotuje, wygląda nienagannie, ma poczucie humoru i usiłuje nie dać się wciągnąć w intrygi pałacowe. Idealna pozycja na spokojny wieczór, najlepiej z czymś dobrym pod ręką, bo można zgłodnieć.

3. SWEENEY TODD-DEMONICZNY GOLIBRODA Z FLEET STREET-Tim Burton
źródło:http://www.filmweb.pl/Sweeney.Todd
Tym razem lepiej nie mieć jedzenia pod ręką, bo może człowieka zemdlić. Specyficzne kino, specyficznego reżysera z jakże specyficznym Johnym D. w roli głównej. Jedzenie odgrywa tu rolę ogromną, chociaż nieco makabryczną. Paszteciki i placki mięsne pieką się tu w dużych ilościach, Johny jest mroczny i pięknie śpiewa, bo zasadniczo to jest musical.
Zdecydowanie nie jest to pozycja cukierkowo-landrynkowa gdzie ptaszki śpiewają. Krew leje się strumieniami, ale mimo wszystko warto zobaczyć.


2. SZEF-Jon Favreau

źródło:http://www.filmweb.pl/film/Szef-2014-600964
Odkrycie ostatnich wakacji. Zdecydowanie jestem mięsożercą, bo widząc na ekranie grill, na którym piekły się różne mięsiwa, ślina ciekła mi po brodzie. Do tego kubańskie rytmy (zapewnione w filmie przez teścia głównego bohatera), przy których nóżka sama radośnie tupała. Japa cieszyła mi się przez cały czas trwania filmu, gorzej że po jego obejrzeniu biegłam do domu, żeby jak najszybciej zatopić zęby w wielkiej kanapce z kotletem. Zdecydowanie nie polecam oglądać na głodno. I jeszcze jedno...o ile nigdy mnie nie ciągnęło w kierunku zwiedzania Stanów, tak po obejrzeniu tego filmu nabrałam ochoty na taką eskapadę. Oczywiście głownie miałaby polegać na jedzeniu. Bardzo pozytywny pomysł na wieczór.


1. RATATUJ-Brad Bird
Źródło:http://www.filmweb.pl/Ratatuj
 Mój numer jeden dowodzi, że chyba jeszcze do końca nie dorosłam. Szczur Remigiusz urzekł mnie bezapelacyjnie. Jest uroczy i gotuje tak jak ja sama bym chciała. Do tego głosi mądrości życiowe, np. "trochę szacunku, to jest jesiotr!". W tle słychać nastrojową muzykę, a ja wzdycham do odwiedzin Paryża i zjedzenia czegoś dobrego, może mi nawet szczur gotować. Zdecydowanie polecam i dla małych i dla dużych kinomanów. 

SMACZNEGO OGLĄDANIA MISIAKI :)

311. Zapiekana ciabatta z serem pleśniowym i rukolą dla ciężarnej

$
0
0
Nie jestem aż tak bardzo wyrodną matką. Gdy tylko zaczęłam podejrzewać jakieś rewolucyjne zmiany w moim ciele, to szybko sprawdziłam jakie są dla mnie produkty zakazane do spożycia. Coś tam mi się kołatało po umyśle. W końcu nawet nie będąc do końca zainteresowanym, na temat produktów zakazanych ciężarnym prawie każdy ma coś do powiedzenia. Alkohol i papierosy to dosyć oczywista oczywistość, ale co więcej. Na pewno zakazana jest wszelka surowizna w stylu tatar, carpaccio albo sashimi (nie wymieniam tutaj sushi bo sushi to przede wszystkim kwaszony ryż-a dodatki mogą być przeróżne nie tylko z surowej ryby). Również surowe jajka są niewskazane przez te kilka miesięcy. Ponadto ciężarna nie powinna jeść wątróbki-bo tutaj czyha na nas nadmiar witaminy A. Wszelkie słodzone napoje gazowane, ale umówmy się, że one tak po prostu nie są zdrowe i wskazane więc to nic odkrywczego.
Wszystko to dla mnie jest do przeżycia (chociaż raz mi tak ładnie się tatar zaprezentował przed nosem że było ciężko). Najboleśniejsza dla mnie była jednak informacja, że nie mogę jeść serów pleśniowych. Dlatego że są produkowane z mleka niepasteryzowanego i mogą występować groźne dla płodu bakterie. No ale jakże to tak. Można powiedzieć, że Niedźwiadek został powołany do życia między jednym a drugim kęsem serem śmierdziucha. Matka jego oszalała na punkcie serów podczas wyprawy w Alpy (o tutaj możecie sobie o tym poczytać), a teraz ma się tych serów wyrzec. No masakra jakaś po prostu. Wzdychałam więc do tych pleśniaczków delikatnych jak brie czy camembert, a na widok śmierdziuchów jak St. Agur albo gorgonzola to mi się już słabo robiło. Aż się wczytałam i popytałam mądre postacie różne i się dowiedziałam, że można nieco oszukać system. Jak się upiecze taki serek albo w jakiś inny sposób podgrzeje to już będzie dobrze. To już się unicestwi te paskudne bakterie, które tylko niecnie czyhają na mojego Niedźwiadka. Więc taka zapiekana ciabatta z serem pleśniowym już będzie dla nas bezpieczna.
Tak więc moi mili dziś daję wam nie tyle przepis ile pomysł. Bo matka polka ciężarowa też ma prawo do zjedzenia sera pleśniowego, tylko musi trochę przy tym pokombinować.

ZAPIEKANA CIABATTA Z SEREM PLEŚNIOWYM I RUKOLĄ:
-ciabatta
-ulubiony ser pleśniowy (polecam St. Agur albo gorgonzolę albo nasz Lazur)
-garść pomidorków koktailowych
-kilka listków rukoli
-świeżo zmielony pieprz

Ciabattę pokroić na mniejsze kawałki. Ułożyć na każdy po kilka połówek pomidorków. Na wierzch pokruszyć nieco sera pleśniowego i posypać zmielonym pieprzem. Wstawić do piekarnika rozgrzanego do 180st, na około 5-10 minut, aż ser się roztopi. Wyjąć z piekarnika i na każdej grzance położyć po kilka listków rukoli. Jeść od razu póki są gorące i chrupiące. 

SMACZNEGO :)

312. Babka drożdżowa z syropem klonowym i migdałami na Wielkanoc

$
0
0
W ferworze walki pomiędzy przeprowadzką do nowego apartamentu, a kolejnymi USG i innymi badaniami potwierdzającymi że u Niedźwiadka wszystko gra, zostałam uświadomiona o zbliżających się świętach Wielkanocnych. W sumie to już całkiem niedługo, a ja póki co w lesie jestem jeśli chodzi o wymyślanie jakiś pysznych ciekawostek świątecznych. Biorąc pod uwagę ile pudeł kryje moje gadżety kuchenne to nawet nie wiem czy do świąt zdążę się do końca rozpakować.
W tak zwanym międzyczasie jednak upiekłam całkiem fajne drożdżowe ciasto. W środku zawinęłam syrop klonowy i migdały i trochę cynamonu, a na wierzchu maznęłam odrobiną gorzkiej czekolady. Ponieważ forma do babki sama mi się napatoczyła, to ciasto ma formę babki. Czyli jednym słowem na święta się nadaje. A jak ktoś nie piecze bab na Wielkanoc to może zrobić ot tak po prostu. Dobre jest bardzo, tylko kalorii to ma chyba miliard. Ale kawałeczek do porannej kawki można zjeść, w końcu i tak w ciągu dnia trzeba mieć zapas energii.

BABKA DROŻDŻOWA Z SYROPEM KLONOWYM I MIGDAŁAMI:
CIASTO DROŻDŻOWE:
-30g świeżych drożdży
-3/4 szklanki ciepłego mleka
-pół kostki masła
-duża szczypta soli
-niepełne 4 szklanki mąki
-3 łyżki cukru
-1 jajko

NADZIENIE Z SYROPU KLONOWEGO:
-3/4 szklanki syropu klonowego
-garść lub dwie słupków lub płatków z migdałów
-2 łyżeczki cynamonu
-2 łyżki cukru

POLEWA CZEKOLADOWA:
-50g gorzkiej czekolady
-łyżka masła


1.W rondelku podgrzewać mleko i masło, aż do momentu gdy masło się rozpuści. Zestawić go z ognia i poczekać aż całość przestygnie (będzie ciepła, ale nie gorąca). Dodać wtedy szczyptę cukru i pokruszone drożdże. Odstawić zaczyn w ciepłe miejsce. 
2. W dużej misce wymieszać mąkę, sól i cukier. Dolać do nich mleczno-drożdżową mieszankę i jajko. Całość wyrabiać energicznie przed dłuższą chwilę, aż ciasto będzie elastyczne i nie za bardzo klejące się do rąk (można dodać mąkę, albo śmietanę jeśli będzie za bardzo klejące lub za suche). Gotowe ciasto przykryć ściereczką i odstawić w ciepłe miejsce na około godzinę, aż podwoi swoją objętość.
3. Gdy ciasto podrośnie rozwałkować je na mniej-więcej prostokąt (ok.20x40cm). W miseczce wymieszać ze sobą wszystkie składniki nadzienia, oprócz migdałów. Posmarować nadzieniem ciasto, zostawiając wzdłuż jednego z dłuższych boków wolny od nadzienia ok.2cm pasek. Równomiernie rozsypać po cieście migdały. Całość zwinąć w roladę (najłatwiej wolny pasek ciasta lekko zwilżyć wodą i on ma "zamykać" rulon). Tak przygotowaną roladę przełożyć do foremki do babki lub jeśli takowej nie posiadamy można uformować wieniec drożdżowy. Odstawić jeszcze na chwilę (10-15 minut), żeby trochę ciasto podrosło. Wstawić do piekarnika rozgrzanego do 180st na około 15-20 minut, aż się zarumieni. Wyjąć i poczekać aż ostygnie.
4. Czekoladę rozpuścić w kąpieli wodnej z masłem. Wymieszać na gładką masę i rozprowadzić w miarę równomiernie po ostudzonej drożdżowej babce. 
SMACZNEGO!


313. Fit koktajl na śniadanie ciężarnej, z bananami i płatkami owsianymi

$
0
0

Moja ciężarówkowa waga nabrała niebezpiecznego przyspieszenia. To już nie są łagodne przesunięcia wskazówki na wadze, to jakieś szaleństwo, które wpędza mnie w lekką depresję. Co prawda zdaję sobie sprawę, że główny sprawca całego zamieszania, czyli Niedźwiadek jest dużym dzieckiem. Każde kolejne USG potwierdza tylko, że nie należy kupować ubranek na najmniejszy rozmiar z polecanych, bo się mogą w ogóle nie przydać. Jednym słowem wiem, że jak przyjdzie już godzina W, to za jednym zamachem stracę ładnych parę kilo. Jednak mam obawy czy nie zostanie mi jakiś za duży nadprogramowy balast. Dlatego pomiędzy zachciankami na słodkości i szaleństwa kulinarne w mojej kuchni rozgościły się też dania sycące (to podstawa przy takim głodnym Niedźwiadku), które jednak trochę przyspieszają przemianę materii. Przy okazji nie kryją w sobie pierdyliarda wrednych kalorii.Z połączenia tych wszystkich cech powstał koktajl może lekko paskudny w wyglądzie, ale mimo wszystko smaczny, z bananów i płatków owsianych, z delikatnym dodatkiem czekolady na osłodę.

KOKTAJL Z BANANAMI I PŁATKAMI OWSIANYMI
-2-3 dojrzałe banany
-szklanka mleka
-2-3 łyżki płatków owsianych lub otrębów owsianych
-duża szczypta cynamonu
-ewentualnie trochę rozpuszczonej gorzkiej czekolady do smaku i dekoracji

Wszystkie składniki koktajlu (poza czekoladą) zmiksować na gładką masę. Przelać do szklanek (proporcje przewidziane są na dwie porcje) i udekorować lekko czekoladą.
Przed miksowaniem banany można zamrozić. Najpierw je obrać i pokroić a potem wrzucić do zamrażalnika na parę godzin lub najlepiej całą noc. Wtedy koktajl od razu będzie bardzo przyjemnie zimny.

SMACZNEGO!


314. Gryczane ciasto bananowe z czekoladą

$
0
0
Jako, że rewolucje życiowe lubią chodzić parami, to tuż przed pojawieniem się Niedźwiadka żeśmy się z Miśkosławem przeprowadzili. Niby metraż mamy spory, szaf i szafek dużo, a teoretycznie gratów nie posiadamy dużo (nie licząc moich gadżetów kuchennych i książek które stanowią połowę wszystkich pudeł), ale rozpakowywanie się ciągnie się i ciągnie i ciągle czegoś nie mogę znaleźć. A jeść przecież coś trzeba. Dlatego też powstało ciasto gryczane z bananami i czekoladą. Gryczane dlatego, że mąki pszennej jeszcze się nie dorobiłam, a gryczana przyjechała z nami. Bananów od kiedy jestem w ciąży mam stały zapas, a czekolada być musi zawsze. Żadnych mikserów, blenderów ani innych cudów nie trzeba do jego zrobienia. Zresztą takich cudów to ja jeszcze nie mogę zlokalizować pośród miliarda pudeł. Zapewne dodałabym jeszcze do ciasta cynamon gdybym go znalazła, ale i bez niego wyszło dobre ciacho. 
Do tego ciacho wpisuje w najnowszy super-trend bezglutenowych wypieków. Więc jak ktoś czuje taką potrzebę życiową to zapraszam do korzystania z przepisu :)

GRYCZANE CIASTO BANANOWE Z CZEKOLADĄ:
-2 duże dojrzałe banany
-szklanka mąki gryczanej
-pół szklanki cukru
-pół kostki masła
-3 jajka
-trochę esencji waniliowej
-pół tabliczki gorzkiej czekolady
-łyżeczka proszku do pieczenia

To ciasto jest banalnie proste do zrobienia. Masło rozpuścić w rondelku razem z cukrem. Czekoladę posiekać na drobne kawałeczki. Banany obrać i podziabać widelcem na miazgę (jak ktoś ma blender pod ręką może użyć blendera). Mąkę przesiać razem z proszkiem do pieczenia, dodać do niej jajka i wymieszać całość. Następnie dodać roztopione masło, banany, czekoladę i trochę esencji waniliowej (jak ktoś ma rum pod ręką to może dodać trochę rumu). Wszystko dokładnie wymieszać i wylać na przygotowaną blaszkę (ja używałam tortownicy o średnicy 24cm). Wstawić do piekarnika rozgrzanego do 170st na około 35-45 minut-do momentu aż patyczek wetknięty w środek będzie suchy.

*zamiast mąki gryczanej spokojnie można użyć mąki pszennej, ciasto się uda tylko nie będzie miało takiego charakterystycznego gryczanego smaku.

SMACZNEGO!

Tort z koparką i policyjne ciastka z radiowozem dla Leonka

$
0
0
W pierwszy dzień wiosny zamiast topić marzannę, albo oddawać się innym uciechom na świeżym powietrzu, tworzyłam w mojej (nowej, dużej i cudownej) kuchni koparkę i radiowozy policyjne. Wszystko dla małego Leonka na jego 2-gie urodziny. Wcześniej już kilka razy robiłam torty na imprezy tego właśnie młodzieńca, np. na jego chrzciny był tort z aniołkiem, a na poprzednie urodziny tort z lwem i lwie ciastka. Znaczy się chyba podobają i smakują :)

A robotyczne ramię i łyżki koparki pomagał mi robić Miśkosław. Jednak mężczyzna też się czasem w kuchni przydaje, bo pomimo mojego tytułu inżyniera miałam z tymi elementami problemy.


Dodatkowo każdy z chłopców, którzy w tym dniu odwiedzili Leonka, dostał ciastko z radiowozem i swoim imieniem jako drobny prezent. Radiowóz jak widać to Polonez Caro :) niech się młodzież uczy, że kiedyś to był super sprzęt.


315. Oummok Houria, czyli arabska sałatka z marchewki i kaparów

$
0
0
Marchewka jest zdrowa. Matka Polka ciężarowa się powinna zdrowo odżywiać. Znaczy się marchewkę wcinać równo i dokładnie. Tylko, że cały szkopuł polega na tym, że sama w sobie marchewka to mi tak nie do końca pasuje. Surówki z tartej marchewki nie trawię w ogóle, a taką np. marchewkę z groszkiem to ja i owszem zjem, ale jak to mówią "szału nie ma, dupy nie urywa".
Na szczęście aktualnie mam dużo wolnego czasu. Nawet bardzo dużo. Część z tego czasu przebywam w pozycji horyzontalnej (czyt. leżę z bebzolem do góry), bo przecież muszę się oszczędzać i odpoczywać, więc nie robię tego dla przyjemności tylko z obowiązku. Dzięki temu nie dość, że nadrobiłam zaległości w lekturach to jeszcze mam czas pooglądać ciekawe (albo i mniej ciekawe) programy w telewizorni. Natknęłam się więc kiedyś na program Makłowicza. Lubię go bardzo i oglądać i czytać. Gawędziarz z niego niesamowity, a dodatkowo od czasu do czasu trafi się przepis, który chcę wypróbować. Tym razem był odcinek chyba z Tunezji (albo jakiegoś podobnego fragmentu świata) i była przygotowywana marchewka z kaparami i całą masą przypraw. Wydało mi się to być całkiem przyjemne dla podniebienia. Zrobiłam, wyrwałam Miśkowi trochę i stwierdzam, że dobra ta marchewka bardzo. Miśkosław też uznał, że całość spoko wyszła i mogę takie cuda-wianki robić częściej. 

OUMMUK HOURIA, ARABSKA MARCHEWKA Z KAPARAMI
-5-6 dużych marchewek
-3-4 ząbki czosnku
-sok z połówki cytryny
-garść kaparów
-łyżeczka kminu rzymskiego, mielonych nasion kolendry, wędzonej papryki i pasty harrisa
-trochę soli
-oliwa

1. Marchewkę pokroić w pół-plasterki. Na patelni o wysokich brzegach wsypać całą marchew i zalać ok. 0,5l wody. Całość postawić na ogniu i gotować kilka (5-8) minut, aż marchewki delikatnie zmiękną. Odlać większość wody z gotowania, zostawić tylko niecałą szklankę. Marchewkę na razie przerzucić na durszlak żeby trochę obeschła.

2. Na tej samej patelni rozgrzać sporą ilość oliwy i wrzucić na nią drobno posiekany czosnek. Po chwili dodać do niego marchewkę i przyprawy. Całość zamieszać dokładnie, tak żeby każdy kawałek marchewki był obtoczony w przyprawach. Dolać wodę z gotowania i trzymać całość na małym ogniu aż woda całkiem wyparuje, a marchewka zmięknie do reszty. Na koniec polać marchewkę sokiem z cytryny i posypać posiekanymi kaparami.

SMACZNEGO!

316. Kotlet schabowy po lubelsku i pieczone ziemniaki z rozmarynem

$
0
0
Dziś będzie swojsko, bardzo swojsko. Dziś na blogu rządzić będzie schaboszczak, czyli poczciwy kotlet schabowy. Tyle tylko, że zrobiłam go w trochę innej niż normalnie wersji. 
Jak już kiedyś napisałam, razem z Miśkosławem jesteśmy zadeklarowanymi mięsożercami, więc kotlety wszelakie lubimy bardzo. Takie zwykłe i tradycyjne to chętnie pałaszujemy na obiedzie u jednej albo drugiej mamy, w naszej kuchni tradycyjnych brak (bo to ja gotuję a ja tak trochę na bakier z tradycją jestem). Jak już gdzieś wyczytałam, że na Lubelszczyźnie każda restauracja oferuje kotlety schabowe po lubelsku to się najpierw trochę zdziwiłam, że pierwsze słyszę, a potem zaczęłam dociekać co to za dziwy. Okazał się być to kotlecior z jajem sadzonym na wierzchu, ewentualnie otoczonym w omlecie. Opcja z jajem sadzonym bardziej nam przypadła do gustu, chociaż łatwo nie było. Zanim udało mi się ułożyć jajo tak jak trzeba, rozwaliłam 2 albo 3. Białko powinno być przyjemnie ścięte, a żółtko płynne tak gdy przetniemy je przyjemnie rozleje się po schaboszczaku. A jako dodatek pyszne pieczone ziemniaczki z rozmarynem i tymiankiem....czegóż chcieć więcej.
Na świąteczny obiad też się taki zestaw nadaje idealnie. 

KOTLET SCHABOWY PO LUBELSKU:
 (opisu przygotowania kotletów schabowych nie będę tu zamieszczać, bo zakładam że każdy wyssał taką wiedzę z mlekiem matki-wiecie...sklepać kotleta, obtoczyć w roztrzepanym jajku, bułce tartej, usmażyć na maśle i już)
-kotlet schabowy
-jajko

W naczyniu żaroodpornym ułożyć taką ilość kotletów ile nam potrzeba. Na każdy kotlet delikatnie wbić jajko, uważać żeby się nie ześlizgnęło i żeby nie uszkodzić żółtka. Naczynie z kotletami włożyć do piekarnika rozgrzanego do 170st, na około 5-10 minut, aż białko się zetnie. Po tym czasie podawać od razu.

PIECZONE ZIEMNIAKI Z ROZMARYNEM
-ziemniaki
-kilka gałązek świeżego rozmarynu i tymianku
-trochę oliwy
-sól, pieprz, płatki suszonego chilli
-2 ząbki czosnku

Ziemniaki obrać i pokroić i ćwiartki lub mniejsze cząstki jeśli są duże. Ziemniaki zagotować w lekko osolonej wodzie-można pominąć ten etap i przejść do pieczenia ale wtedy będzie to trwało zdecydowanie dłużej. Po zagotowaniu odcedzić kartofelki. Skropić je oliwą, posypać ziołami i przyprawami oraz startymi ząbkami czosnku i dokładnie wymieszać tak żeby każdy z ziemniaków był pełen aromatu. Przełożyć je do naczynia żaroodpornego i włożyć do piekarnika rozgrzanego do 180st na około 20 minut.


W tym zestawie polecam najpierw przygotować ziemniaki, bo ich pieczenie zajmuje dłużej. W międzyczasie można usmażyć kotlety. Na koniec pieczenia ziemniaków wstawić schabowe z jajem do piekarnika. W ten sposób w miarę w jednym momencie mamy wszystkie elementy obiadu.


SMACZNEGO!

Kurs różany w Akademii Tortownia, czyli zabawa w cudotwórcę

$
0
0
Wczoraj po raz kolejny zawitałam w progi gościnnej Akademii Tortownia. Jesienią byłam tam już na warsztatach tworzenia zwierzątek z masy cukrowej, tym razem padło na kwiaty. Akademia oferuje całą gamę kwiatowych szkoleń (róże, storczyki, lilie, kwiaty wiosenne, kwiaty polne i w ogóle kwiaty jakie sobie wymyślicie), do tego dochodzą jeszcze szkolenia nie dekoratorskie, czyli np. z pieczenia bez (na te muszę się wybrać koniecznie), biszkoptów, mazurków, tortów wszelakich. No po prostu chciałoby się tam wejść i nie wychodzić póki wszystkich szkoleń się nie zaliczy.Jedyny szkopuł, że te szkolenia do najtańszych nie należą, ale i na to można znaleźć sposób*. 

Co do samego szkolenia różanego, to wybrałam je ze względu na to, że róże wszyscy kochają i zawsze można różę na tort gdzieś wcisnąć. Ponadto mam w najbliższej przyszłości zrobić tort z dużą ilością róż dla florystki, więc raczej muszą być dopracowane, a nie żadne tam pitu-pitu. Najważniejszą zaś kwestią było to, że na kursie przedstawiono 5 różnych technik robienia róż, od najprostszych po te najbardziej skomplikowane i czasochłonne, które później można wykorzystać też przy innych kwiatach.Dodatkowo pracowaliśmy na różnych rodzajach masy cukrowej więc mogliśmy poznać, która do czego nada się najbardziej.

Kurs, tak jak i poprzednim razem, poprowadził pan Tadeusz Branecki. O mamusiu, jaki on jest cudowny. Wszystko co robi, robi tak cudnie i się to wydaje takie proste. Proste jednak nie jest, ale pan Tadeusz jakby co to każdemu z osobna tłumaczy, pokazuje i pomaga, tak żeby nawet największy oszołom załapał o co chodzi. Do tego ma wspaniałe poczucie humoru i wprowadza bardzo przyjemną atmosferę w czasie ćwiczeń. Nawet przy moich aktualnych trudnościach z siedzeniem długo w jednym miejscu nie zauważyłam upływu czasu i tego, że założonych 5 godzin szkolenia zrobiło się ich ponad 6. 
Przyznaję bez bicia, że poprzednim razem byłam chyba przytłumiona lekko dolegliwościami z I trymestru ciąży i nie doceniłam tak wspaniałego nauczyciela. Tym razem bezczelnie wypytywałam o wszystko i nawet w czasie przerwy męczyłam o zdradzenie różnych technik posługiwania się masą. Zdecydowanie były to dobrze zainwestowane pieniądze i dobrze spożytkowany czas.

*co do tego jak można nieco zaoszczędzić to każde kolejne szkolenie w Tortowni jest objęte 10% rabatem. Ponadto warto na bieżąco śledzić fanpage Tortowni lub zapisać się do newsletter'a ponieważ można ustrzelić jakiś dodatkowy rabacik-np. na Dzień Kobiet wszystkie kwiatowe szkolenia miały obniżoną cenę o kolejne 8%. A rabaty się łączą ze sobą i w sumie dają kwotę już nie tak bolesną dla budżetu domowego :)
 A poniżej kolejne etapy powstawania róży konkursowej, najtrudniejszej, najbardziej pracochłonnej, ale też wywołującej największe okrzyki zachwytu.

Kolejny dyplom do zawieszenia na ścianie i cieszenia oka, jaka ja zdolna jestem.
 A tutaj gratka....nasz nauczyciel Pan Tadeusz i moja (aktualnie bardzo) skromna gabarytowo osoba.

317. Mazurek z czekoladą , jałowcem i rozmarynem

$
0
0
Jeśli ktoś bardziej jest zaprzyjaźniony z kalendarzem niż ja to pewnie zauważył, że za chwilę będą święta Wielkanocne. Ja niestety żyję w innej rzeczywistości i jak mawia Miś "ciężarna czasu nie liczy". Więc tak jakoś przypadkiem zostałam uświadomiona, że to już zaraz powinnam się ogarnąć i zacząć coś myśleć nad mazurkami. Bo mazurki na święta to moja działka. Co roku mam za zadanie wymyślić jakieś ciekawe nadzienie i jakoś je tak sensownie i tematycznie udekorować. 
W tym roku więc mazurki będą z czekoladą i jałowcem. Przyznaję bez bicia, że to połączenie podpatrzone jest z programu Top Chef. W którejś z poprzednich edycji była konkurencja, w której powstało takie fajne coś. Co prawda tamten mazurek to był jakiś płatek kruchego ciasta, maźnięcie po talerzu czekoladą i jeszcze jałowiec pewnie prażony czy coś. Ponieważ ja to aż tak wykozaczona nie jestem to zrobiłam wersję taką bardziej dla ludzi i po swojemu i jeszcze rozmarynu dodałam. 
Degustacje przedświąteczne wypadły pomyślnie. Mazurek z czekoladą, jałowcem i rozmarynem wejdzie na stałe do mojego świątecznego repertuaru.

MAZUREK Z CZEKOLADĄ I JAŁOWCEM:
 (podane proporcje są przewidziane na 2 mazurki wielkości ok. 20x25cm)
CIASTO:
-300g mąki pszennej
-2 żółtka
-100g cukru
-125g masła
-trochę śmietany
-1 łyżeczka proszku do pieczenia
 
NADZIENIE CZEKOLADOWE:
-200g gorzkiej czekolady
-1,5 szklanki śmietanki 30%
-kilka/kilkanaście ziarenek jałowca
-trochę igiełek rozmarynu
-szczypta soli
-chlust esencji waniliowej
-łyżeczka lub 2 miodu (zależnie jak bardzo słodkie wypieki lubimy)
 
1. Z podanych składników zagnieść kruche ciasto-nie powinno się za bardzo lepić do rąk. Schłodzić przez pół godziny w lodówce. Ciasto podzielić na dwie równe części, każdą po kolei rozwałkować na ok. 0,5cm placek i piec w przygotowanej blaszce przez ok.25 minut (aż do lekkiego zarumienienia) w temperaturze 170st. Każdy ze spodów powinien mieć uformowane lekko wystające brzegi, żeby nadzienie się nie wylało. Po upieczeniu odstawić kruche spody do ostygnięcia.

2. Czekoladę połamać na małe kawałki i rozpuścić ją w kąpieli wodnej razem z miodem. W międzyczasie w moździerzu rozetrzeć na drobno sól, jałowiec i rozmaryn. 

3. Schłodzoną śmietankę ubić na sztywno. Dolać do niej rozpuszczoną czekoladę i przyprawy oraz esencję waniliową. Całość dokładnie wymieszać. Gotową masę czekoladową podzielić na dwie równe części i wylać na upieczone spody. Udekorować według własnego uznania i talentu i wstawić do lodówki na co najmniej kilka godzin.

*można również przed wylaniem warstwy czekoladowej przesmarować kruche spody konfiturą wiśniową albo malinową (generalnie jakąś taką lekko kwaśniejszą) i dopiero potem potraktować całość czekoladą....efekt też jest świetny :)

SMACZNEGO!
 

318. Jajka zapiekane z pomidorami i ziołami

$
0
0
Matka Polka ciężarowa znowu zaszalała w kuchni. Miśko w ramach śniadania to by jadł jajka na okrągło. Nie powiem, też lubię dobre jajco spożytkować. Tym bardziej, że mały zapas zawsze w lodówce jest i dla Niedźwiadka też to zdrowe źródło białka i witamin wszelakich.
Tylko ile razy w ciągu tygodnia można jeść jajka gotowane, albo jajecznicę, albo omlety. W przeciwieństwie do Miśkosława ja się jednak czasem nudzę zbyt monotonnym jedzeniem, dlatego staram się wprowadzić pewne urozmaicenia. Tym razem w ramach innowacji powstały jajka zapiekane z pomidorami i ziołami. Na wierzchu jeszcze była skorupka ze startego żółtego sera, żeby nie było że tak mi odbiło i samo jedzenie zdrowe wcinam. Coś niecoś tłuszczyku też musi być. W końcu skądś ten nasz Niedźwiadek musi czerpać kalorie do coraz większego wzrostu (chociaż i tak jest duży jak na swój 34 tydzień :) ). 

JAJKA ZAPIEKANE Z POMIDORAMI I ZIOŁAMI:
(na 2 porcje-w sam raz na śniadanie z mężczyzną swojego życia)
-2 duże jajka
-puszka krojonych pomidorów (400g)
-1 średniej wielkości cebulka
-2-3 ząbki czosnku
-spora szczypta suszonego oregano
-kilka gałązek świeżej natki pietruszki
-sól, pieprz, szczypta cynamonu, oliwa
-ewentualnie trochę żółtego sera na wierzch 

1. Cebulę posiekać w drobną kostkę. Zeszklić ją na odrobinie oliwy, na gorącej patelni. Dodać do cebuli drobno posiekany czosnek, a na końcu wlać pomidory wraz z zalewą. Dodać sól, pieprz, cynamon i oregano. Dokładnie zamieszać i trzymać na ogniu, aż sos z pomidorów nieco odparuje. Na koniec dodać posiekaną natkę pietruszki. 

2. Sos pomidorowy przełożyć do kokilek. Na wierzch sosu wbić, do każdej z kokilek, po jednym jajku. Wierzch oprószyć solą i pieprzem, ewentualnie jeszcze zetrzeć trochę sera. Kokilki z jajkiem i pomidorami wstawić do piekarnika rozgrzanego do 170st i zapiekać około 15-20 minut, aż białko się zetnie. Tak zapiekane jajka z pomidorami i ziołami podawać od razu po wyjęciu z piekarnika. 

*w ramach urozmaiceń można jeszcze do sosu pomidorowego dodać pokruszony ser feta albo posiekane oliwki

SMACZNEGO!

Życzliwości ci u nas (nie) dostatek

$
0
0
Źródło:http://www.franciszkanska3.pl/Swiatowy-Dzien-Zyczliwosci,a,22376
Uwaga, uwaga! Dziś mam zamiar pomarudzić. Co prawda w sposób umiarkowany i mam wrażenie, że na temat słuszny, ale jednak będzie to marudzenie. Ale zacznijmy od początku.

SCENA 1.
Wszystko się dzieje kilka lat temu. Wtedy złamałam sobie jedną, małą kosteczkę w stopie. Tyle tylko, że ta jedna mała kosteczka unieruchomiła mnie skutecznie i kazała zaprzyjaźnić się z gipsem na pół roku. Według zaleceń wszystkich świętych powinnam leżeć i jeść galaretkę (bo ponoć po niej się szybciej kości zrastają) i mam się chować przed jakimkolwiek alkoholem (już wystarczy że tę kostkę to ja po pijaku i w tańcu żem sobie załatwiła). Tyle tylko, że gdybym się tak przykładnie do wszystkiego stosowała to bym sobie wbiła palec w oko z nudów. 
Więc wychodziłam od czasu do czasu na spotkania towarzyskie albo nawet na sanki, zazwyczaj z obstawą służącą pomocą. Raz mi się zdarzyło pójść do biblioteki bez osoby towarzyszącej. Dlatego że już mi się skończyły wszystkie lektury do czytania, a zanim rodzina by wróciła z pracy to by minął hektar czasu. Do biblioteki się doturlałam na tych moich kulach, z powrotem też mi szło w miarę dobrze. Tylko, że strasznie mi zaschło w gardle z wysiłku (skakanie na jednej nodze i opieranie się rękami na kulach dla osoby nieprzyzwyczajonej jest masakrycznie męczące-po pół roku już mnie to nie wzruszało). Weszłam do sklepu po butelczynę czegoś do zwilżenia gardła, wypiłam i wyszłam i.....upadła mi kula. 
I tu zaczyna się mój lekki dramat. Bo nikt (słownie NIKT) nie zatrzymał się żeby mi pomóc i tę kulę podnieść. Męczyłam się dobre parę minut zanim udało mi się jakoś tak schylić, żeby jednocześnie nie stracić równowagi i przypadkiem nie oprzeć się na złamanym kulasie. Łzy w oczach, pot na czole i obłędny wzrok może nie zachęcały do bliższej konwersacji ze mną, ale podejście, podniesienie kuli i podanie mi jej nie powinno większości przechodzących obok ludzi sprawić problemu (naliczyłam z 7-8 osób). Nawet kasjerka, która obsługiwała mnie pół minuty wcześniej mogłaby ruszyć 4 litery zza kasy, bo akurat klienta nie miała żadnego, ale widocznie rozrywka w postaci gapienia się na męczącą się kuternogę była dla niej bezcenna. 
No cóż, taki mój peszek.

SCENA 2.
Tym razem rzecz się dzieje bardziej współcześnie, bo kilka tygodni temu. Akurat się z mężczyzną mojego życia przeprowadziliśmy do nowego mieszkania. Niby mieliśmy całkiem sporo gratów potrzebnych w domu, ale ciągle się okazuje że czegoś brakuje np. kosza na śmieci, ociekacza na sztućce, albo papieru ściernego i szlifierki, nawet łóżka dla nas. Jesteśmy zatem stałymi gośćmi w marketach budowlanych oraz meblowych. A w takich miejscach praktycznie zawsze są kasy z pierwszeństwem "przejazdu" dla takich grubasków jak ja teraz. Nie zawsze się do nich wyrywam, ale czasem po kilku godzinach zakupów już jest mi ciężko i chętnie korzystam z przywileju obsłużenia mnie w pierwszej kolejności. 
Na kolejnych zakupach, które lekko mnie zmogły, udaliśmy się z Miśkosławem właśnie do kasy z pierwszeństwem. Słychać mnie było z daleka jak idę, bo sapałam jak parowóz. Widać też było, bo ciężko taki widok przeoczyć. Jak podeszliśmy do kolejki kasjerka poprosiła mnie do przodu i tutaj się zaczęło. 
Ponieważ pan (w wieku poborowym i wyglądający zdrowo) prawie zapaści jakiejś dostał z oburzenia. No jak to tak to?!? On tu już miał być obsłużony i jakiś wieloryb wszedł przed niego. Generalnie gościa prawie rozdęło, zasapał się prawie jak ja i chyba mu jakaś żyłka pękła bo nagle cały czerwony na japersonie się zrobił.
Drogi Panie oburzony. Jak już stajesz do kasy, która dosyć dobrze jest oznakowana jako kasa specjalna, to się kurna nie dziw, że pewne osoby są w niej w specjalny sposób traktowane. A jak jeszcze nie rozumiesz dlaczego tak jest to możesz sobie wepchnąć arbuza w tyłek i zobaczyć czy fajnie ci się z nim chodzi.

SCENA 3. 
Tym razem scena finałowa, przez którą mi się już całkiem ulało. 
Kilkanaście dni temu moi rodzice wracali z działki. Wiecie, sezon wegetacyjny się zaczyna, prac na działce coraz więcej, więc i oni pojechali poogarniać trochę to i owo. Pech chciał, że ukochana "audica" taty Lesia odmówiła posłuszeństwa w drodze powrotnej. Zdarza się, że samochód się psuje. Kilka telefonów i już żeśmy z Miśkosławem jechali z misją ratunkową. Tylko sami rozumiecie, zanim Miśko zszedł z drabiny gdzie akurat wieszał zasłonki, zanim jak się sturlałam z łóżka i doturlałam do samochodu, zanim w końcu przebiliśmy się na drugą stronę Warszawy (ech...kiedyż znowu będzie można śmigać po Łazienkowskim) i zanim w końcu dojechaliśmy do rodziców to trochę czasu minęło. W międzyczasie zrobiło się ciemno i dosyć chłodno. Mama Krysia co prawda zazwyczaj jest zapobiegliwa i na wszelki wypadek wozi termos z gorącą herbatą, ale oczywiście tym razem musiał być ten jeden jedyny raz gdy go nie zrobiła. 
Ja wiem, że dużo się teraz słyszy o jakiś napadach, że w większości ludzie posiadają przy sobie telefony komórkowe i są samowystarczalni, że oni stali w środku ciemnej czarnej d...py (w sensie las był dookoła), że się pewnie cała ludzkość spieszyła do domu i w ogóle ja dużo rozumiem. Ale jednak na te miliard samochodów, które ich mijały, to szkoda że się nikt nie zatrzymał i nie zapytał czy jakoś pomóc, albo czy gdzieś nie zadzwonić. Nawet policja ich mijała i nie wykazała się w żaden sposób troską o obywatela. Tak jakoś po prostu przykro się robi jak myślę, że nikomu do głowy nie przyszło, żeby się chociaż na chwilę zatrzymać, bo może akurat im się telefon rozładował i nie mieli jak wezwać pomocy (swoją drogą po kilku telefonach faktycznie im się rozładowała bateria). 

Święta się zbliżają. Może to nie są te akurat, gdzie wesoły czerwony pan z przepitym nosem woła "Ho ho ho" i w ogóle wszyscy się cieszą, że prezenty zaraz dostaną. Ale na Wielkanoc też można się zastanowić jak często patrzymy trochę dalej niż na czubek własnego, wygodnego nosa. 
Co prawda, takie niemiłe sytuacje zdarzają mi się rzadziej niż przejawy ludzkiej życzliwości, ale jak już są to zostają w pamięci na długo. I na długo zostaje też jakiś taki niesmak i się czasem ulewa złość.

PS. Co prawda rzadko już teraz przemieszczam się komunikacją publiczną, bo prawie zawsze na posterunku jest Miśko-mój osobisty szofer, ale strzeżcie się wieloryba w mojej postaci. A szczególnie jak jedzie ze mną mama Krysia i wszyscy pasażerowie na miejscach siedzących pospuszczają głowy udając, że mojego brzucha nie widzą. Krystynka powie wam wtedy kilka prostych, żołnierskich słów o kulturze i dobrym wychowaniu. :) 

 

Tort w kształcie psa, a w zasadzie Trufli

$
0
0
Okres okołoświąteczny był dla mnie bardzo pracowity i zajęta byłam głównie szeroko pojętym dekoratorstwem. Jednak żeby nie robić tak jak reszta społeczeństwa, nie dekorowałam wcale mazurków ani nie malowałam pisanek. Ja się zajmowałam tortowaniem. Dwa ciekawe torty powstały w tym czasie.
Pierwszy z tortów miał mieć motyw trufli. Co mnie lekko zastopowało, bo trufle same w sobie to takie trochę mało dekoracyjne są. Na szczęście Trufla to też imię ulubionego psa jubilatki, więc zdecydowanie ułatwiło mi to zadanie. 
Co prawda zamiast smukłego psiego ciałka wyszedł mi jamnik z dużą nadwagą, ale to ze względu na potrzeby wykarmienia wszystkich gości. 


319. Omlet biszkoptowy na słodkie śniadanie

$
0
0
Leniwe i długie śniadania to jest coś co tygryski lubią najbardziej. Jeszcze całkiem przyjemnie jak to śniadanie jest słodkie, bom łasuchem jest ogromnym. Miśko co prawda marudzi nieco na słodkie śniadania (mama Krysia jakoś lepiej mnie rozumiała w tej kwestii), coś tam mi przebąkuje o potrzebie jedzenia mięsa i ostrych papryczek. Nie zmienia to jednak faktu, że jak już postanowiłam sobie zrobić słodkiego omleta a jemu usmażyć jajecznicę, to usłyszałam jakieś błagalne prośby, że mam się podzielić tym czymś co tak ładnie pachnie. Pachniał omlet biszkoptowy. Puchaty, słodziutki, wysmarowany dżemikiem truskawkowym mamuni, serkiem waniliowym i jeszcze na dokładkę były banany....no miodzio po prostu. Tak to ja mogę zaczynać dzień. Chociaż są tacy co twierdzą, że to już moje ostatnie chwile na rozkoszowanie się spokojnym śniadaniem. Prorokują, podli ludzie, że Niedźwiadek nie będzie wyrozumiały i nie pozwoli matce na chwile błogiego lenistwa. 
Więc korzystam póki jeszcze mogę.

OMLET BISZKOPTOWY:
-2 jajka
-2 łyżki mąki
-2 łyżki cukru
-szczypta soli
-trochę masła do smażenia
-dodatki według własnych upodobań

Jajka rozdzielamy na białka i żółtka. Białka ubijamy na sztywną pianę ze szczyptą soli. Następnie dodajemy cukier. Nie przerywając mieszania wlewamy żółtka i na koniec wsypujemy mąkę. Gdy całość jest już dokładnie rozmieszana, wylewamy biszkoptową masę na rozgrzaną patelnię z masłem. Smażymy po kilka minut z obu stron, aż się nasz omlet zarumieni. Podajemy od razu i pałaszujemy na ciepło z ulubionymi dodatkami (miód, dżem, twarożek waniliowy, krem czekoladowy, owoce)...i oczywiście ulubioną kawą i herbatą.

SMACZNEGO!

Po cholerę ćwiczyć w ciąży skoro jest się coraz grubszym

$
0
0
Źródło: http://dzidziusiowo.pl/ciaza-i-porod/ciaza/2120-aktywne-9-miesiecy
Normalny człowiek zaczyna ćwiczyć i w ogóle jakąkolwiek aktywność fizyczną przejawia, zazwyczaj po to, żeby w lepiej się czuć w swoim ciele. Więc zapewne szczęśliwy będzie jak na brzuchu pojawi mu się kaloryfer, nogi smukłe jak u łani albo innej sarenki się zrobią, a pierś zgrabna i powabna nie będzie opadać. W ciąży na takie efekty liczyć zdecydowanie nie można. Nogi puchną i wyglądają jak dwa balerony, biust się robi ogromny i coraz łatwiej grawitacji się poddaje, a o wielkości brzucha lepiej nie mówić (jak się patrzy w dół to stóp nie widać i niech to wystarczy za cały komentarz). Nie wspominając o tym przerażeniu gdy się staje na wadze. Zgroza. 
Ustalmy jeszcze, że przed ciążą nie był ze mnie tytan sportu. Ot, tak po prostu lubiłam w sezonie wsiąść czasem na rower, na basenie się pojawiałam kilka/kilkanaście razy w miesiącu, i jako piechur potrafiłam przemierzyć całe kilometry (łącznie z zaprzestaniem korzystania z tramwajów w drodze do pracy). Jednocześnie gry zespołowe to ja tylko w stanie lekko wskazującym mogłam uskuteczniać, a bieganie wywoływało we mnie dreszcze obrzydzenia. Naturalne jest więc, że teraz też nie szaleję jakoś nadmiernie. Czasem pójdę popływać jak dostojna ropucha w basenie, czasem spacer uskutecznię, pobujam się trochę na piłce gimnastycznej przy oglądaniu telewizji, a najczęściej to po prostu wtarabanię się na nasze drugie piętro po schodach.Tylko tyle, lub aż tyle żeby całkiem się nie rozleniwić.

Po cholerę więc się męczę w ciąży, zamiast zalegnąć do góry brzuchem w oczekiwaniu na godzinę W?

1. Ćwiczenia pomagają doraźnie zlikwidować niektóre dolegliwości ciążowe takie jak bezsenność i bóle kręgosłupa.
 Z tą bezsennością to dosyć proste jest. Jak się zmęczę to śpię dużo lepiej i nie czuję że mi brzuch w tym przeszkadza. Nigdy nie miałam większych problemów ze snem (raczej z budzeniem się do życia), a przez te kilka miesięcy zdarzały się noce prawie nieprzespane. Więc każdy sposób na przespanie spokojnie kilku godzin jest wart spróbowania.
 Jednocześnie wzmacniam kręgosłup i nie boli już jak wściekły przy każdym najmniejszym ruchu. Tutaj niestety jest większy problem, bo problemy z tym fragmentem posiadałam już wcześniej, a wraz z rosnącym Niedźwiadkiem tylko się nasilają. Niby się tego spodziewałam, ale jednak upierdliwy jest ten ból i staram się z nim jakoś walczyć. Szczególnie basen i bujanie się na piłce są sprzymierzeńcami w tej kwestii.

2. Przygotowanie do porodu.
Jako, że to mój pierwszy poród będzie to trochę mnie przeraża ta część całej imprezy. A jeszcze bardziej przerażające są obrazowe opisy, że wysiłek podczas porodu można porównać do wysiłku podczas przebiegnięcia maratonu. No cóż. Podczas biegu na te 42 km z hakiem to ja bym na pewno ducha wyzionęła z 10 razy, więc i porównanie jest dla mnie mocno stresujące. Mam jednak taki cień nadziei, że to moje bujanie się i taplanie w basenie coś mi pomoże w całym przedsięwzięciu. Kondycja i tak spadła mi masakrycznie przez te parę miesięcy, głębszego oddechu już nie mogę wziąć, a przede mną wizja ładnych paru godzin wysiłku. Zdaję sobie sprawę, że wycofać się to już nie mogę, więc lepiej po prostu przygotować się nieco do godziny W.

3. Aktywność fizyczna wspomaga pracę układu pokarmowego
Nie ma co się czarować, cały układ pokarmowy w ciąży wariuje. Nie chodzi tylko i wyłącznie o legendarne zachcianki ciężarnych, ale też o wieczną zgagę, zaparcia i wzdęcia. Nic przyjemnego, wszystko upierdliwe jak diabli i ciężko się tego dziadostwa pozbyć. Z obserwacji własnych wynika, że odrobinę lepiej jest jak się trochę poruszam. Niewiele lepiej, ale lepiej.

4. Poprawa humoru
Coś tam się człowiekowi wydziela podczas usportawiania się, co powoduje że jest bardziej zadowolony. Się na tym nie znam dokładnie to się wypowiadać nie będę. Ale wiem, że lubię takie pozytywne zmęczenie. Poza tym mam mniej sił i chęci na marudzenie Miśkowi, więc on też lubi jak się zmęczę. Wszyscy są zadowoleni można by rzec.

5. Łatwiejszy powrót do formy po ciąży
Szczerze mówiąc jest to ostatnie o czym myślę. Może faktycznie będzie mi łatwiej zrzucić ewentualne nadprogramowe kilogramy w stosownym momencie. Jednak gdyby to miała być moja jedyna motywacja to mówiąc kolokwialnie olałabym temat. Nie mówię, żeby na stałe wyglądać jak wieloryb, ale nie mam ciśnienia na bycie wybitnie fit. Odrobinę tłuszczyku mnie nie zabije. 

Tak więc pomimo powiększających się w zastraszającym tempie rozmiarów ciała warto się poruszać. Nawet jeśli pierwsze próby okupione są zadyszką, której nie powstydziłaby się nasza babcia. Przyznaję się bez bicia, że pierwsze wyjście na basen w ciąży zakończyło się spaniem przez 20 godzin i pochłonięciem 2 porcji obiadu...Mój bratanek (wtedy ok. 6 miesięcy), który również z nami wtedy był na basenie przeżył to wyjście zdecydowanie lepiej niż jego gruba ciotka :)

I jeszcze jedno. Jakąkolwiek większą aktywność fizyczną konsultuję za każdym razem z moją lekarką, która prowadzi ciążę. Z tej przyczyny prawie cały I trymestr nie ruszałam się nadmiernie i dopiero II trymestr obudził we mnie ducha sportowego. Fajnie się poruszać i ma to dużo zalet, ale tylko wtedy gdy Niedźwiadkom w brzuchach nic nie zagraża.    

Tort pełen kwiatów na chrzest dziewczynek

$
0
0
To nie jest niestety tak prosto, że jak się robi tort pełen cukru i cukrowych ozdób to od razu jest cukierkowo. Czasem niestety jest ciężko jak cholera i mocno pod górkę. Tak było i przy tym torcie na chrzciny. Jest obsypany kwiatami, bo mama dziewczynek zajmuje się florystyką. Dodatkowym wyzwaniem był brak masy cukrowej na całym torcie, co wbrew pozorom tylko zwiększyło ilość pracy przy nim. Kwiatów miało być mnóstwo i miały być realistyczne. A już gwoździem programu było piętro tortu, które po przekrojeniu okazywało się być biszkoptem w trzech kolorach. Miodzio....tyle prostych, żołnierskich słów na temat tortu już dawno nie fruwało po kuchni. Nawet Miśkosław się włączył żwawo do prac, a i tak zajęło nam to mnóstwo czasu. 
Na całe szczęście główni zainteresowani byli zachwyceni, a tort zebrał same pochwały wśród gości uroczystości.
Buddy Valastro to mi może teraz buty wiązać...on ma sztab rzeźbiarzy do wszystkiego, niech sam przycwaniakuje i zrobi kwiaty będąc w zaawansowanej ciąży, kiedy wszystko strąca się brzuchem z blatu :) 

Przygotowania, długie i żmudne

Kolorowe wnętrze tortu

320. Sałatka z makaronem, pieczoną papryką i serem feta na przyjście rodziców

$
0
0
Kiedy mieszkałam z rodzicami, Miśko od czasu do czasu przeglądał bloga i wzdychał, że nie na wszystkie dobre rzeczy do jedzenia się załapał i jakie to jest niesprawiedliwe i okropne. Od kiedy się wyprowadziłam moi rodzice marudzą, że dobre czasy im się skończyły i już nikt nie robi dobrej kawki (ba nawet kubeczków ulubionych ich pozbawiłam i zabrałam ze sobą), nikt zieleninki wszelakiej na sałatki nie przerabia i w ogóle jakieś ciekawostki to oni teraz mogą sobie tylko na monitorze komputera obejrzeć. Więc jak się zapowiedzą, że wpadną w odwiedziny to się staram wymyślić coś dobrego do przekąszenia (jak się nie zapowiedzą to mają pecha i dostają to co akurat jest w lodówce-a różne dziwy się tam czasem znajdują). Ostatnio rodziciele moi przybyli oglądać wózek Niedźwiadka, który w końcu odebraliśmy. W końcu oni też będą musieli się nim poruszać od czasu do czasu, więc dobrze żeby im też podpasował. Przy okazji sprawdzania naszego pięknego, zielonego wehikułu trzeba się było posilić i padło, sałatka z makaronem, pieczoną papryką i serem feta nas wszystkich nasyci. A do tego prosto i szybko się ją robi na szczęście. 

SAŁATKA Z MAKARONEM, PIECZONĄ PAPRYKĄ I SEREM FETA:
-ok. 200-300g makaronu fusilli lub farfalle (świderki lub kokardki)
-1-2 papryki czerwone
-2-3 pomidory
-garść czarnych oliwek
-pęczek natki pietruszki
-200g sera typu feta
-pieprz, oliwa
-można też dodać moje ulubione ostatnio pestki słonecznika lub dyni 

1. Papryki umyć, wykroić z nich gniazda nasienne i pokroić na ćwiartki. Skropić lekko oliwą i wstawić do piekarnika nagrzanego do 190st, na około 15-20 minut, aż skórka się zacznie ładnie marszczyć.  Wyjąć z piekarnika i odstawić do wystygnięcia.

2. Makaron ugotować w dużej ilości osolonej wody, tak żeby był al dente. Ostudzić.

3. Pomidory pokroić na drobne kawałki, oliwki na plasterki, a ser w dosyć drobną kostkę. Natkę pietruszki posiekać na drobno. Paprykę jak ktoś silnie chce może obrać ze skórki, ale mi się nigdy nie chce więc ją zostawiam. Paprykę pokroić w cienkie paseczki. Wszystko razem z makaronem dokładnie wymieszać, doprawić pieprzem (solą raczej nie trzeba bo ser jest słony) i skropić oliwą. Najsmaczniej jest jak uda się wstawić chociaż na chwilę sałatkę do lodówki, żeby się "przegryzła". 

SMACZNEGO!

321. Muffiny na śniadanie z twarogiem i płatkami owsianymi

$
0
0
Nikogo chyba nie muszę przekonywać o tym, że jestem łasuchem i słodyczomaniakiem. Jeśli faktycznie przez 9 miesięcy kształtowałam jakoś nawyki żywieniowe Niedźwiadka, to mogę się spodziewać, że z równą chęcią będzie wcinał pizzę z podwójnym serem, kotlety mielone jak i ciastka w każdej ilości i postaci. O czekoladzie nie wspominając. I jeszcze w stosownym wieku zacznie pić kawę punktualnie o 12:00 w południe z obowiązkowym czymś dobrym i słodkim jako drugie śniadanie. 
Właśnie jako słodka i w miarę (bez przesady) zdrowa przekąska do kawy powstały te muffiny. Są odpowiednio słodkie, mają w sobie dużo cynamonu (który ja bym chętnie dodawała wszędzie gdzie się da), mają nadzienie z twarogu i rodzynek, a na wierzchu jest pyszna kruszonka z płatków owsianych. I wilk syty i sumienie uspokojone. Można jeść spokojnie.

MUFFINY NA ŚNIADANIE Z TWAROGIEM I PŁATKAMI OWSIANYMI:
CIASTO:
-2 jajka
-pół szklanki jogurtu greckiego
-pół kostki roztopionego masła
-szklanka mąki pszennej
-1/3 szklanki cukru
-czubata łyżeczka proszku do pieczenia
-duża szczypta cynamonu

NADZIENIE Z TWAROGU:
-200g półtłustego białego sera
-1 żółtko
-duży chlust esencji waniliowej
-płaska łyżka cukru
-ewentualnie rodzynki lub suszona żurawina

KRUSZONKA Z PŁATKÓW OWSIANYCH
-50g masła
-50g cukru pudru
-30g płatków owsianych
-30g mąki pszennej

1. Zaczynamy od zagniecenia kruszonki z podanych składników. Dokładnie trzeba je wymieszać, żeby miały konsystencję mokrego piasku z lekkimi grudkami z płatków. Jak już jest gotowa wstawiamy ją do lodówki. 

2. Następnie mieszamy ze sobą wszystkie składniki nadzienia. Jeśli ktoś lubi bardzo słodkie może je jeszcze bardziej dosłodzić. Mi wystarczyło niewiele cukru. 

3. Przygotowując ciasto na muffiny zaczynamy od wymieszania ze sobą dokładnie wszystkich płynnych składników. Następnie dodajemy do nich składniki suche i chwilę mieszamy. Mogą zostać grudki, byle nie mieszać za długo bo potem muffiny będą zbyt zbite i gliniaste. 

4. Do przygotowanych foremek na muffiny nakładamy ciasto do 1/3 wysokości, następnie dodajemy czubatą łyżeczkę nadzienia z twarogu, potem jeszcze trochę ciasta na wierzch, żeby przykryło całość. Na koniec obficie posypujemy każdą muffinkę przygotowaną kruszonką z płatkami owsianymi. Ciastka wstawiamy do piekarnika rozgrzanego do 180st, na około 15-20 minut, aż się zarumienią. Jak tylko lekko przestygną i przestaną parzyć można już jeść. 

SMACZNEGO!


Viewing all 667 articles
Browse latest View live