![]() |
Bobas z reklamy...za czysty jak na mój gust |
Oooo jaka ona duża była jak się urodziła. Jaka dzielna mama co tak dobrze poród zniosła (nic to że zdobycze medycyny mocno w tym znoszeniu pomogły). Oooo jak Lucy ładnie śpi, jak ty to zrobiłaś że całe noce przesypia (prawda jest taka że nic nie zrobiłam-po prostu głupi ma zawsze szczęście). Oooo jak się fajnie śmieje Lucynka, jak to zrobiłaś że masz takie pogodne dziecko (nic nie zrobiłam, buzi jej daje w policzek co jakiś czas a ona ma z tego ubaw po pachy). Tak było przez 5 miesięcy, aż nadszedł ten dzień....dzień pierwszego posiłku co mlekiem nie był.
Moja dusza niespełnionego kucharza już śniła o tych wszystkich pysznościach, które teraz będę mogła zaserwować własnemu dziecku. Przed oczami stał mi już czarowny obraz Luśki śmiejącej się do pysznej paciajki z marchewki. Ambicja czule szeptała na uszko, że dziecko moje pokocha szpinak od pierwszego kęsa, a i z kalarepką będzie za pan brat. Owoce będą jej deserem najwspanialszym, a gardziołko swe niewinne zwilżać będzie tylko wodą.
Jeszcze, cholera, na dodatek w telewizorni ciągle leci reklama, w której Wojtuś chętnie je obiadki ze słoiczka z dzieckiem na wieczku. I taki czyściutki ten Wojtuś, że nawet mu śliniak nie potrzebny, buzię szeroko otwiera i chętnie próbuje co mu rodzicielka podsuwa. Smakosz cholerny się znalazł.
Bo moje dziecko proszę Państwa nie jest jak dzieci w reklamach. Krzesełko ma piękne specjalistyczne i wpada w ryk opętańczy jak się go w nim usadza. Jak siedzi na kolanach to podstawowym jej zadaniem jest złapać żarcie w rękę i rozmaślić je na spodniach trzymającego. O dziwo taka mała rączka ma całkiem dużą pojemność. A jak Miśkosław ciepło się wyraża gdy tuż przed wyjściem do pracy dostanie swoją porcję kaszy na spodnie. Od razu nam się zacieśniają więzy rodzinne.
Pierwszą marcheweczkę to mieliśmy dosłownie wszędzie (wszystkie kolejne posiłki zresztą też). Ja już nie mówię, że Lucy była nią cała usmarowana, łącznie z włosami, plecami, łapkami wszystkimi czterema i pieluchą. Ja też miałam tą koszmarną marchewkę w każdym możliwym miejscu na ciele.Dodatkowo na kanapie, podłodze, stoliku przy jej krzesełku, naszym stoliku kawowym, na moich skarpetkach....ba nawet na naszym kocie były marchewkowe ślady. To dziecięce żarcie mamy wszędzie.
Nie pomagają prośby ni groźby, triki i sztuczki magiczki. Nie podawanie mleka, zabawianie, włączony telewizor (tak, coś słyszałam że to niepedagogiczne), robienie z siebie pajaca. Spójrz Luśka jakie pyszne buraczki, zobacz jak mamie smakują ty też spróbuj. Lucy powiedz aaaaa! Spróbuj łyżeczkę chociaż. Jak nie przejdziesz etapu warzywek to nie dojdziesz do słodyczy. No weź jedz, bo matkę wykończysz. Jedz to w końcu gówniarzu, bo cię apetizerem nafaszeruję.
Nawet piękna miseczka i kolorowe łyżeczki nie pomagają. Weź se matka wsadź te buraczki w oko.
Jednocześnie skubana, potrafi się przypiąć do mojego kubka i wytrąbić mi całą herbatę. Do kawy też ją ciągnie, ale okrutnie wyrywam wtedy kubek z łapek. Po dobrej woli własnej działki kofeiny nie oddam.
Patrząc na kolejne ślady spożywanego posiłku już nie wiem czy śmiać się czy płakać....bo Wojtuś z reklamy tak pięknie je, a moje dziecko mogłoby co najwyżej reklamować cudowne odplamiacze :)